Ruch Muzyczny, „Mój profesor Ryszard Bakst”

Trudno mi w kilku zdaniach przekazać myśli o osobie, która przez wiele lat była częścią mego muzycznego życia. Nagłe odejście człowieka skłania do licznych refleksji. Zbieram je więc, starając się ułożyć jakąś całość, z której wyłoniłaby się postać Profesora, mojego Profesora – takiego, jakim pozostał w mojej pamięci na zawsze. Kim więc był?

Ryszard Bakst był nieuleczalnym patriotą. Jego obsesją była Polska, którą po roku 1968 opuścił, zmuszony szczególną sytuacją polityczną oraz utratą stanowiska w warszawskiej Akademii Muzycznej. Był to – jak wiadomo – czas, gdy polscy artyści i naukowcy pochodzenia żydowskiego stanęli przed koniecznością natychmiastowego opuszczenia ojczyzny. Możliwością wykorzystania talentu i umiejętności Ryszarda Baksta zainteresowała się Wielka Brytania, proponując mu zatrudnienie w Royal Manchester College of Music (1969-72) i następnie Royal Northern College of Music w Manchesterze (1972-91), prestiżowej szkole młodych talentów, której potem przez wiele lat był dyrektorem. Przez ten czas w kraju jego nazwisko znalazło się na indeksie i sytuacja ta przez wiele lat nie ulegała żadnej zmianie. Polskie środowisko muzyczne o Ryszardzie Bakście zapomniało. Mimo to przyjeżdżał do kraju zawsze z tą samą nadzieją, że coś się zmieni, że ktoś poda mu przyjazną dłoń, że ogromny potencjał doświadczenia, wiedzy i umiejętności – nabytych u największych rosyjskich pedagogów Igumnowa i Fliera – będzie mógł przekazać młodym polskim muzykom. Brak zainteresowania ranił jego dumę, wywoływał odruch buntu. W ostatnich latach podupadające zdrowie osłabiło te nadzieje, w miejsce buntu przyszła kapitulacja, poddał się więc, ale nie wiem, czy wybaczył!

Ryszarda Baksta znałam od wielu lat i do ostatnich chwil stanowił dla mnie niezawodne oparcie we wszystkich muzycznych sprawach. Był muzykiem skromnym, choć rasowym, swobodnie poruszającym się po rozległych obszarach wielkiego repertuaru pianistycznego. Grał bardzo czysto, precyzyjnie i pewnie mimo tremy, z którą niejednokrotnie musiał się zmagać, jak wielu z nas. Koncertował na wszystkich kontynentach, wiele nagrywał dla radia i wytwórni płytowych.

Jego sztuka wykonawcza wyróżniała się wyjątkowo bogatą paletą dźwiękową, którą umiał posługiwać się z mistrzostwem. Wrażliwość i dbałość o piękno dźwięku przekazywał wszystkim uczniom, od tego zaczynał pracę: Graj pięknie, śpiewaj, słuchaj tego, co robisz – mawiał. Oczekiwał absolutnej wierności w odczytywaniu tekstu i – podobnie jak profesor Drzewiecki – nigdy nie przepuszczał niedokładności. W czasie lekcji rzadko siadał do fortepianu. Zwykle stał obok lub chodził nerwowym krokiem po sali nucąc grane przez ucznia fragmenty i nierzadko gwałtownie strofując w razie niedokładności, nonszalancji czy niedouczenia. Był cierpliwy i uparty w egzekwowaniu i szlifowaniu utworów, niecierpliwy, gdy uczeń nie spełniał oczekiwań.

W ciągu ostatnich kilku lat, wyraźnie osłabiony dolegliwościami, złagodniał, schudł, wyspokojniał, częściej już zasiadał przy instrumencie, częściej też zaglądał w nuty, patrząc z bardzo bliska. Zaczął mieć kłopoty ze wzrokiem, ale słyszał nadal nadzwyczajnie. Żył życiem swych studentów, spragniony wiadomości i śledził ich kariery, cieszył się ich sukcesami.

Do gościnnego, ładnego, polskiego domu w Manchesterze zewsząd zjeżdżali młodzi pianiści – mieszkali, jedli, spali, a dyskretna, serdeczna pani Basia Bakstowa czyniła wszystko, żeby stworzyć miłą atmosferę do pracy, a Profesora uwolnić od balastu spraw powszednich. Wielkie też bywało święto, gdy do domu przy Park Road zaglądali przy okazji swych koncertów w Manchesterze Witold Lutosławski, Jerzy Maksymiuk, Jan Krenz, Stanisław Skrowaczewski, Bronisław Gimpel czy Fou Ts’ong.

Profesor Bakst zafascynował mnie muzyką XX wieku, twórczością Szymanowskiego, Prokofiewa, repertuarem rzadziej grywanym. Nakłonił mnie do opanowania I Sonaty Szostakowicza. Jemu zawdzięczam, że sprowadzone ongiś konspiracyjnie z Moskwy i z pietyzmem klejone strony tego utworu dały początek najcenniejszej dla mnie, dziś już na poły archiwalnej części moich zbiorów muzycznych. Dzięki Niemu, grając w latach siedemdziesiątych tę Sonatę w Paryżu, Mediolanie, Lozannie i Londynie byłam pierwszą wykonawczynią tego pięknego, bardzo trudnego i rzadko granego utworu. Ostatnimi utworami, jakie konsultowałam z Profesorem, był II Koncert Rachmaninowa i I Sonata Szymanowskiego. Bałam się ich, choć oba te dzieła fascynowały mnie, kusiły i ostatecznie spięły klamrą piękny okres mego muzycznego życia.

I oto nagle czas stanął w miejscu – nie mogę już dogonić Profesora.

powrót do PUBLIKACJI